Moje 25 lat w Tour de Pologne – 2007

Po zrobieniu „mapy” 64. Tour de Pologne wiedziałem, że zapowiada się po prostu fantastyczny wyścig. Start w Warszawie, potem kierunek Olsztyn, Gdańsk, Poznań i Dolny Śląsk, gdzie już tradycyjnie – ale po raz ostatni – miał się masz wyścig zakończyć. Gdy przychodziły kolejne składy od ekip, przecieraliśmy w biurze oczy ze zdumienia. Wyścig Pro Tour gwarantował duże nazwiska, ale tym razem to był prawdziwy gwiazdozbiór. Di Luca, Cancellara, Frank Schleck, Kirchen, Voigt, Voeckler.

Pomyśleliśmy, że piękną prezentacją takich postaci będzie drużynowa jazda na czas w centrum Warszawy, wokół Placu Teatralnego. Krótka, ale fantastyczna do oglądania dla kibiców. I wszystko układało się idealnie… aż lunął deszcz. Taki, że chodziło głownie o to, by tę czasówkę ukończyć bez przygód. Wielkimi faworytami byli kolarze CSC, z Cancellarą, ale jechali ostatni, w największej ulewie. Na mecie tylko rozkładali ręce. Nie było to sprawiedliwe. Poszliśmy więc podyskutować z jury, by wyniki unieważnić, by wyścig zaczął następnego dnia. I tak się właśnie stało.

To była niezwykle wyrównana edycja. Każdy etap przynosił finisz z peletonu, lider zmieniał się z dnia na dzień. O wszystkim decydował ostatni etap, czyli niekończąca się wspinaczka na Ścianie Płaczu, jak kolarze zaczęli nazywać Orlinek. Wszyscy stawiali na Di Lucę, lidera rankingu Pro Tour. Ale nasz Tour pokazał swój charakter i wykreował swoją gwiazdę. Nieoczekiwanie dla wszystkich oderwał się Johan Van Summeren z grupy Predictor Lotto. Wygrał etap, wygrał wyścig, zszedł z roweru i nie wierzył. Kilka razy pytał, czy na pewno, czy wszystko dobrze policzone. A potem na podium cieszył się jak dziecko. Kilka lat później równie brawurowo zaatakował kilkanaście kilometrów przed metą Paryż – Roubaix. I też wygrał. A przed wejściem na podium… ukląkł i oświadczył się swojej dziewczynie. Miał nawet przygotowany pierścionek. To był naprawdę bardzo fajny kolarz.