Moje 25 lat w Tour de Pologne – 1996

To był rok, w którym miałem prawdziwego asa w rękawie. Z ekipą Carrera umówiliśmy się, że do Polski przyleci Marco Pantani. To było jedno z gorętszych nazwisk w świecie kolarstwa. W 1995 roku został brązowym medalistą mistrzostw świata, na niezwykle wymagającej trasie w Kolumbii. Niestety potem doznał fatalnej kontuzji. Po potrąceniu przez samochód nie ścigał się prawie rok i wrócić miał właśnie na Tour de Pologne. 

Trochę dla Marco, a trochę dla publiczności po raz pierwszy poprowadziłem trasę przez Karpacz. Orlinek jest świetnym miejscem – zaczyna się w mieście, łatwo tam się dostać kibicować. A poza tym to naprawdę wymagający podjazd. Sam – jako kolarz – lubiłem tam trenować.

Pantani czekał na te nasze polskie góry. Bardzo mu zależało, by pokazać się po tak długiej przerwie. Napisano i powiedziano o nim wiele, ale w moich wspomnieniach pozostał jako skromny, grzeczny chłopak. Żadnych gwiazdorskich wymagań i fochów, bardzo otwarty do dziennikarzy oraz kibiców.

Sęk w tym, że nie lubił zimna. A to był chyba najzimniejszy Tour de Pologne jaki pamiętam. Zaczął się 8 września w Szczecinie. Wiał wiatr, na starcie było mniej niż 10 stopni. To jeszcze Marco wytrzymał, ale następnego dnia wycofał się w połowie etapu i wrócił do domu. 

Nie on jeden. Do mety dojechało 67 ze 141 kolarzy! Decydował hart ducha i wytrzymałość, zwłaszcza że średnia peletonu była wysoka – ponad 42 km/h, a wyścig kończył się bardzo długą czasówką wokół Bełchatowa – miała ona 54 km. Wygrał z dużą przewagą Wiaczesław Dżawanian – niewysoki, ciemnowłosy, bardzo zawzięty Rosjanin. To była niespodzianka, ale nie jakaś ogromna. Dżawanian jeździł w tej samej grupie co Maurizio Fondriest – Roslotto – ZG Mobili. Włoch miał być liderem, ale gorzej znosił chłód, więc w połowie wyścigu zmienili taktykę. A Fondriest powetował sobie, wygrywając czasówkę.