Moje 25 lat w Tour de Pologne – 2004
To był dla nas wyjątkowy rok. Chyba nawet najważniejszy w historii. Już prezentując trasę Tour de Pologne 2004 wiedziałem, że lata pracy dały efekt, że w 2005 roku powstanie ta kolarska Liga Mistrzów, o której mówiono od dawna. I że my będziemy mieć w niej swoje miejsce.
Nie waham się powiedzieć, że całe kolarstwo zawdzięcza wiele ówczesnemu prezesowi – Heinowi Verbruggenowi. To był wizjoner, a do Tour de Pologne miał słabość i szacunek od początku. Może dlatego, że doceniał tych, którzy ciężko pracowali i mieli wizję? Sam zaczynał od podstaw, jako menedżer, w firmie produkującej… batoniki czekoladowe. Biznes rozumiał jak nikt inny. Kiedy odwiedził Tour de Pologne, powiedział mi szczerze: „Czesław, możecie kiedyś być czwartym najważniejszym wyścigiem świata. Potencjał jest olbrzymi”.
61. edycja TdP była więc próbą wielu rozwiązań przed Pro Tourem, który stawiał organizatorom bardzo duże wymagania logistyczne. Hotele, transfery między etapami, przekaz telewizyjny – każdy szczegół opisany w najdrobniejszych szczegółach.
To był też ten czas, kiedy zagraniczni kolarze zaczynali dominować, choć fantastyczny rok miał Marek Rutkiewicz. Wygrany przez niego etap z Piechowic do Karpacza pamiętam, nawet obudzony w środku nocy. Został wtedy liderem i naprawdę wierzyłem, że jest w stanie dowieźć ten triumf do końca. Ale była jeszcze czasówka na Orlinku i był Ondrej Sosenka. To jego miejsce i szansa, której nie mógł zmarnować. Frunął! Potem opowiadał, że posmarował sobie opony sokiem z cytryny, by lepiej trzymały na zjazdach. To rzeczywiście stary kolarski sposób, ale Sosenka nie wygrał dzięki cytrusom. Wygrał, bo był zdecydowanie najszybszy.